Na początku ustalmy jedno. Lecieć na Kubę po to, by posiedzieć na gorącym i białym piaseczku w Varadero oraz ewentualnie odbyć jednodniową, autokarową wycieczkę do Hawany uważam za bluźnierstwo. Mówcie co chcecie, możecie to nazywać zblazowaniem, zmanierowaniem czy tuzinem innych epitetów ale zdania nie zmienię. Ładnych plaż i dobrej pogody w Europie nie brakuje, natomiast być w miejscu tak niezwykłym i nie starać się go zgłębić, to doprawdy głupota lub ignorancja. Albo sympatyczne połączenie obu tych wariantów. No chyba, że ktoś należy do grupy turystów typu: drinki all inclusive zaliczone, kolejny sieciowy hotel odhaczony, fotki dla znajomych gotowe – wakacje uważamy za udane. W takim przypadku sugeruję zakończyć czytanie już na tym akapicie.

Bo Kuba to miejsce niezwykłe. Wyspa, którą każdy pasjonat podróży powinien odwiedzić czym prędzej – póki nie zatraci ona swojego niezwykłego i jedynego w swoim rodzaju charakteru. Być może kojarzycie kubańskie widoki z różnych filmowych obrazów? Hawana była między innymi tłem zmagań Jamesa Bonda lub scenerią w której romansował Robert Redford. Zawsze prezentowała się bajecznie ale zapewniam Was, że na żywo, robi zdecydowanie większe wrażenie.

Wróć na początek artykułu

Stosunki międzynarodowe

Nieodłączną częścią każdego wyjazdu są dla mnie – szumne określenie – relacje z miejscową ludnością. Na poziomie nieco bardziej zaawansowanym niż „a cup of coffee, please”. Na Kubie kontakty te zrobiły na mnie ogromne wrażenie i bez zbędnej przesady mogę powiedzieć, że wprawiły w chwilę zadumy.

Zacznijmy od tego, że Kubańczycy to niezwykła mozaika etniczna. Rdzenni Indianie, hiszpańscy kolonizatorzy, afrykańscy niewolnicy oraz przybyła najpóźniej mniejszość chińska stworzyli rzadko spotykany tygiel kulturowy. Formowanie się narodu kubańskiego na bazie tak różnorodnej mieszaniny nierozerwalnie związane było z przenikaniem się kompletnie odmiennych wzorców religijnych. Tak powstała Santeria – jedyne w swoim rodzaju połączenie animalistycznych obrzędów z kanonem katolickim – która w tym momencie jest religią dominującą na wyspie. Nie bez znaczenia jest też zderzenie kulturowe reprezentantów tylu rejonów świata na poziomie życia codziennego. W tym przypadku światowa muzyka i taniec zawdzięczają Kubie wkład trudny do przecenienia. Salsa, rumba, cha-cha.. wiele lat temu startowałam w turniejach tańca i nie potrafię sobie wyobrazić by tych rytmów mogło zabraknąć!

Być może to właśnie niesłychana synteza kultur jaka miała miejsce na przestrzeni ostatnich stuleci sprawiła, że Kubańczycy to ludzie o fenomenalnym usposobieniu (choć znamy przecież miejsca na świecie gdzie taka względnie bezproblemowa koegzystencja byłaby całkowicie nieosiągalna). I to mimo faktu, że żyją w kraju, który bezdyskusyjnie można nazwać reżimem, który uniemożliwia funkcjonowanie do jakiego my, europejczycy jesteśmy przyzwyczajeni.

Od razu rzuca się w oczy to fakt, że mieszkańcy są bardzo pozytywnie nastawieni do turystów. Ale co istotne, nie jest to rażąca forma serwilizmu, jaką możemy obserwować w stosunku do białego człowieka na przykład w Indiach. Nie ma tu również nachalnego, lepkiego, głośnego i natrętnego epatowania chęcią „zaprzyjaźnienia się” jaką obserwujemy w krajach arabskich basenu Morza Śródziemnego.

Kubańczycy z uśmiechem na ustach wskażą drogę, zaprowadzą do warsztatu samochodowego czy przystaną do pamiątkowej fotografii. Jeśli mówią po angielsku, bardzo chętnie (choć wyraźnie ostrożnie!) opowiedzą o wyspie i panujących tu realiach. Posłużę się tu drobnym przykładem ale najpierw w ramach wyjaśnienia dodam, że komunikacja pomiędzy poszczególnymi prowincjami jest na wyspie bardzo mocno utrudniona – jeden jedyny autobus w ciągu całego dnia to norma. Dlatego tłumy Kubańczyków koczują przy drodze wyjazdowej z miasta i czekają na dokwaterowanie do aut jadących w określonym kierunku. Panowie mundurowi zatrzymują większość pojazdów – z wyjątkiem rządowych oraz turystycznych, i tam umieszczają dodatkowych pasażerów.

My podróżowaliśmy w dwójkę więc miejsca w aucie nie brakowało, dlatego przy każdej możliwej okazji staraliśmy się podrzucać potrzebujących. I tak, na trasie z Cienfuegos do Trynidadu zabraliśmy trzech autostopowiczów. Mimo ogólnego poczucia bezpieczeństwa zazwyczaj wybieraliśmy kobiety i dzieci, tym razem jednak dosiadło się do nas trzech solidnie zbudowanych Kubańczyków. Nie powiem, w pierwszej chwili poczułam się mocno niepewnie ale cóż było robić? Nie wysadzimy ich przecież w szczerym polu. Tym bardziej, że było już po zachodzie słońca i nasi towarzysze okazali się być wymarzonymi rozmówcami, który opowiedzieli nam co nieco o życiu na Kubie. I tak jedziemy sobie, jedziemy beztrosko, gdy nagle drogę przebiegło nam 5 par małych, błyszczących niby mini latarenki oczu. Umieszczone były mniej więcej na wysokości kocich ślepiów, autem jakoś specjalnie nie zakolebało wiec uznaliśmy, że nic się nie stało. Ale po kilku minutach nasi Kubańczycy zaczęli zwracać uwagę, że słyszą podejrzane dźwięki z prawej strony. Dla ubarwienia dodam, że mamy głuchą, ciemną noc, totalną dzicz gdzieś na prowincji i trzech rosłych wyspiarzy na tylnym siedzeniu. Dziarsko odpowiadam więc, że to pewnie nic takiego. Dojedziemy do Trynidadu, to sprawdzimy. Kilkukrotnie jednak powtórzyli, że ewidentnie coś brzęczy i należałoby to sprawdzić.

W końcu dojechaliśmy do niewielkiej wioseczki, gdzie jeden z naszych tubylców poprosił o wysadzenie, bo dotarł już na miejsce. Przy okazji mój mąż zerknął więc na owo nieszczęsne koło, w którym opona ewidentnie została przebita w kilku miejscach. Do wymiany ochoczo włączyli się nasi autostopowicze – wszyscy trzej. Jak się okazało przystanek ten był tylko wybiegiem. Przyznali, że zaproponowali postój w wiosce by nie straszyć nas przymusową naprawą gdzieś na odludziu. Dodam, że zrobiło mi się nieco głupio, zupełnie niesłusznie posądziłam ich bowiem o niecne zamiary. Tymczasem poza wymianą opony – mimo bardzo późnej pory – pomogli nam znaleźć w Trinidadzie warsztat samochodowy, posłużyli jako tłumacze i pokierowali do rodziny, która udzieliła nam noclegu.

A inna pamiątka tego epizodu? Wspomnienie kubańskich krabów, które są wielkości przeciętnego Pekińczyka i do dziś wywołują u mnie wyjątkowy wstręt. Wiecie jaki dźwięk wydają ich odnóża? Nosicie może paznokcie żelowe lub akrylowe? To zacznijcie obijać sobie pazury prawej ręki o lewą.. i pomnóżcie dźwięk razy sto. Okropność! Ich pancerze są szalenie twarde, podróżując samochodem nie bagatelizujcie więc małych, świecących oczek. Mogą być groźne!

Natomiast by nie popadać w hurraoptymizm, nadmienię by raczej ostrożnie postępować z naganiaczami. Pracują zazwyczaj w mieszanych parach, są nadzwyczaj przyjaźni, komunikatywni i roześmiani – dla mnie osobiście w mocno rażący sposób. Nie sposób było uwierzyć w szczerość intencji. Dopytują skąd jesteś i na temat każdego kraju mają przygotowaną ripostę („Poland!? No comunism! Very good”). Po czym po kilku chwilach niezobowiązującej pogawędki zapraszają do znakomitej knajpki, „tam, tam, tuż za rogiem, extra drinki w dobrej cenie”. Nie twierdzę, że za rzeczonym rogiem czekałaby na turystów niespodzianka w postaci potężnego afroamerykanina z kijem w ręku, ale osobiście wolę być ostrożna w takich sytuacjach.

Uważałabym też na Kubańczyków chcących Was uszczęśliwić cygarami – oczywiście „oryginalnymi” i dużo tańszymi niż w oficjalnym obiegu. W trakcie wizyty w fabryce zakupiliśmy obowiązkowo kilkanaście sztuk Romea i Julii, Cohiba i Montecristo ale później coś nas jeszcze podkusiło.. Prawdopodobnie był to zgubny wpływ mieszaniny Mohito, lekko ospałej atmosfery popołudniowej Hawany, wybitnie elokwentnego kelnera w jednej z przytulnych knajpek oraz chęci wspomożenia uciśnionego narodu kubańskiego.. Grunt, że dałam się namówić na wycieczkę w jeden z zaułków, by nabyć dodatkowy zapas cygar. Po przejściu labiryntu podwórek, trzech par zakamuflowanych drzwi, kilku pięter i piwniczek trafiliśmy wreszcie do ciasnej komórki, w której nasz przewodnik przechowywał swoje skarby. W pełnej konspiracji demonstrował kolejne gatunki cygar, gdy nagle pełną nabożnego skupienia atmosferę przerwało donośne walenie do drzwi. Mnie serce podskoczyło prawie do gardła, nasz sprzedawca niemal wyskoczył ze skóry i nie nadążał ze ścieraniem potu z czoła.. na szczęście po kilku minutach łomot ustał i mogliśmy przez nikogo nieniepokojeni dokończyć transakcję i dyskretnie się ulotnić. Drugi raz na takie pamiątki bym się nie połakomiła.

A propos pamiątek.. o ile pomysły zawożenia do ubogich regionów słodyczy (kto opłaci tym dzieciom dentystę?) albo też wręczanie dzieciakom drobnych (wspieracie ich „uliczną aktywność”) uważam za nieodpowiednie, to na wyspę warto zabrać pewne akcesoria z myślą o „handlu wymiennym”. Gwarantuję, że Kubańczycy ucieszą się ze wszystkiego, od długopisów po mydełka. Będąc akurat chwilę po brzemiennym w skutki kroku jakim był ślub, dysponowałam ogromną ilością zabawek, pluszaków głównie. Oszem, zajęły niemal całą walizkę, ale miny dzieciaków gdzieś w głębokiej dżungli na widok takiego misia – bezcenne. Pomyślcie więc o tym przed wyjazdem. Dla nas to żaden wydatek, a w tamtym regionie prezent naprawdę sprawiający frajdę.

Wróć na początek artykułu

Szczęśliwi czasu nie liczą ale kiedy jechać?

Najważniejszym czynnikiem, który warunkuje wybór pory wyjazdu na Karaiby, jest oczywiście ryzyko wystąpienia huraganów. Te katastrofalne w skutkach klęski żywiołowe najczęściej mają miejsce jesienią, zwłaszcza we wrześniu i październiku. Wysokie fale, bardzo silny wiatr, długotrwałe opady mogą nie tylko zepsuć urlop ale także stanowić bezpośrednie zagrożenie życia. Największa ilość opadów przypada z kolei na-05-i czerwiec, natomiast najwyższe temperatury notuje się w sierpniu.

Zdecydowanie największa obfitość wydarzeń kulturalnych przypada w Havanie na miesiące zimowe. Wtedy też (aż do końca marca) plaże są najbardziej zatłoczone, gdyż turyści preferujący ciepły ale niezbyt upalny klimat tłumnie przybywają wtedy na wyspę. Trzeba zatem odpowiedzieć sobie na pytanie czego oczekujemy od wycieczki.

Mnie osobiście upały nie przeszkadzają, z cukru nie jestem więc się nie rozpuszczę, dlatego planując wakacje w czerwcu zdecydowałam się właśnie na Kubę. I był to strzał w dziesiątkę – ilość turystów na plażach Varadero naprawdę minimalna. Zabłąkanych podróżników w głębi wyspy mogę zliczyć na palcach obu rąk czyli warunki idealne zarówno do zwiedzania, jak i plażowania. Rzeczywiście, kilkukrotnie złapały nas bardzo silne opady – w połączeniu z porywistym wiatrem i bardzo spektakularnymi burzami bywało chwilami przerażająco – ale summa summarum zawsze na sam koniec wyłaniało się słonko!

Wróć na początek artykułu

I wanna fly, fly… czyli jak podróżować.

Największy wydatek stanowić będzie oczywiście sam przelot. W zależności od terminu (najdroższe są standardowo okolice wakacyjne i świąteczne) oraz wyprzedzenia z jakim kupujemy bilety, ceny wahają się od 1500 do 3500 zł. Z Polski bezpośredniego połączenia oczywiście nie ma, pozostaje zatem dolot do typowych punktów przesiadkowych we Francji, Niemczech lub Wielkiej Brytanii – tutaj dobre ceny oferował zazwyczaj Condor. Lot z Europy trwa około 10 godzin, nie jest to więc aż tak wielka uciążliwość, tym bardziej, że podróżujemy na zachód więc jet lag nam niestraszny!

Nieco tańszym rozwiązaniem niż samodzielny zakup biletu lotniczego może okazać się wykupienie standardowych wczasów w biurze podróży, jednak ta wizja nie napawa mnie osobiście wielką radością.. Co nie znaczy, że nie można połączyć obu tych wariantów. Znakomitym rozwiązaniem jest bowiem zakup byle jakiego, najtańszego pakietu u pierwszego lepszego touroperatora, odbębnienie formalności na lotnisku, po czym wioooo! W hotelu nawet nie musimy się pokazywać. Może bowiem zdarzyć się tak, że cena pełnych wakacji będzie niższa od samego biletu.

Koszty odgrywają tu sporą rolę, gdyż Kuba kojarzy się z ubogim krajem wegetującym na skraju nędzy, co w złudny sposób może sprawiać wrażenie, że dla przybysza ze Starego Kontynentu będzie tam bardzo tanio. Otóż nic bardziej mylnego, to nie Azja gdzie przenocujesz bez problemu za 5 dolarów. Na Kubie obowiązują bowiem dwie waluty – peso kubańskie Peso Nacionale (CUP) i peso wymienialne Peso Convertible (CUC). Teoretycznie, turyści mogą płacić jedynie przy użyciu CUCów, co sprawia, że ceny są porównywalne do tych, jakie możemy spotkać na wakacjach w Europie Zahodniej. Przykładowo wypożyczenie samochodu (już ze wszystkimi dodatkami) to zazwyczaj koszt w granicach 80 euro za dzień. Niby sporo ale zdecydowanie polecam ten środek transportu! Dzięki temu mamy możliwość dokładnego zwiedzenia wyspy i dotarcia w tak dzikie rejony, do których nie zawiezie nas żaden regularnie kursujący autobus. Choć takie też funkcjonują – Viazul oferuje przejazdy komfortowymi autokarami i łączy największe miasta na wyspie.

Między bajki można włożyć opowieści o tym jak to źle jeździ się po Kubie własnym samochodem. Ruch jest bardzo mały, zagrożenie więc niewielkie. Przed wyjazdem czytałam w Internecie, że oznakowania dróg są kiepskie i łatwo się pogubić.. cóż, może pokolenie GPSów jest już tak bardzo wypaczone, że nie potrafi czytać map! Zapewniam jednak, że bazując na zwykłej mapce zakupionej w Empiku za 30 zł spokojnie można poruszać się po wyspie. Nie mówię oczywiście o spektakularnych rajdach w głębi dżungli, kiedy poruszamy się dróżką szeroką na półtora metra i świadomość, że tej drogi na mapie nie ma, jest właśnie największą atrakcją całej zabawy! Gdyby ktoś jednak preferował mniej ryzykowne przedsięwzięcia, w wypożyczalniach bez problemu, za dodatkową opłatą można dostać nawigację GPS.

Oczywiście jeśli dysponujecie większą ilością wolnego czasu, można spróbować przemierzyć wyspę podróżując autostopem. Tak jak wspomniałam, kraj jest dość bezpieczny, przy drogach i tak koczują tłumy czekające na podwiezienie więc nie powinno być kłopotu ze znalezieniem chętnych, którzy pomogą Wam się przemieścić z miasta do miasta.

Wróć na początek artykułu

Sieciówka, leżanka u tubylców czy hamak pod gołym niebem.. czyli gdzie spać?

Jako zagorzała przeciwniczka marmurowych molochów bezdyskusyjnie polecam casas particulares, czyli kwatery prywatne. Za noclegami w domach kubańczyków przemawia także aspekt ekonomiczny – przeciętny nocleg w hotelu ciężko znaleźć w cenie niższej niż 60 euro.

Dużo tańszym rozwiązaniem są domy prywatne, bo tutaj prześpimy się już za około 25 euro. Standard bywa różny: od rozsypujących się chatek wyposażonych w mebelki z dykty, aż po komfortowe i ładnie umeblowane pokoje z bezpośrednim wyjściem na imponująco ukwiecone, przydomowe ogródki. Warto też spędzić kilka nocy w Hawanie, gdzie pokoje wynajmowane w stylowych, kolonialnych kamienicach cechuje niepowtarzalny klimat i atmosfera. Kwatery tego typu można znaleźć na każdym kroku, są wyraźnie oznaczone i poza okresem szczytu sezonu nie ma problemu z dostępnością miejsc. Istnieje też możliwość rezerwacji niektórych z nich przez Internet!

Warto tu wspomnieć, że ten rodzaj prywatnego biznesu jest jednym z dość krótkiej listy „zajęć dozwolonych” przez rząd. Mimo, że obłożony ogromnymi podatkami, stanowi mimo wszystko źródło dochodu oraz daje możliwość nabycia peso wymienialnego, a tym samym pozwala na dokonywanie zakupów w sklepach dewizowych. Jeśli wiec jesteście w stanie obejść się bez recepcji i basenu, bardzo polecam ten rodzaj zakwaterowania. Choćby w charakterze spełnienia dobrego uczynku.

Wróć na początek artykułu

Rozkosze podniebienia czyli co jeść?

Przed wyjazdem nasłuchałam się mrożących krew w żyłach opowieści o tym, jak paskudne jest kubańskie jedzenie.. Niemal pakowałam już do walizki pasztety, gdy na szczęście przyszło otrzeźwienie nakazujące dzielić wszystko co usłyszę od przypadkowych turystów, przez dwa. Albo i cztery. I całe szczęście, bo polska konserwa musiałaby zbrukać żołądki kubańskich bezpańskich kundelków.

Choć gwoli ścisłości – ziarnko prawdy w tej opinii tkwi. Otóż jedzenie serwowane w państwowych restauracjach jest rzeczywiście paskudne.. jakieś warzywa marynowane z puszek, pseudokotlety w tłustej panierce, paćki o nieustalonej proweniencji.. Fuj! Dlatego na wyspie jada się w domach prywatnych.

Kubańczycy podejmują gości skromnie ale w tej prostocie tkwi właśnie siła smaku. Standardową potrawą jest Moros y cristianos (maurowie i chrześcijanie) czyli ryż gotowany z czarną fasolą. Warto spróbować także Purre de Frijoles Negros czyli zupy z czarnej fasoli oraz popularnego (z uwagi na dostępność) smażonego kurczaka – Pollo Fritoa la Criolla.

W regionach nadmorskich koniecznie trzeba spróbować ryb! Dorsz z Trinidadu faszerowany krewetkami, kurczakiem i roztopionym żółtym serem do dziś śni mi się po nocach.. Nie liczyłabym natomiast na wyszukane desery, bo po obiedzie najczęściej podawane są owoce (papaja, pomarańcz, banan, pomelo, mango, ananas). Nie wolno jednak bagatelizować ich smaku, który nie ma nic wspólnego z tym, czym na co dzień karmią nas w Polsce supermarkety. Delicje po prostu!

Śniadania podawane są w formie dość skromnej – chleb (pyszny i świeży), dżem, owoce, kawa, mleko. Czasem trafi się plasterek szynki, ale smakiem nie powala. Herbatę ciężko uświadczyć, szczerze mówiąc szalenie brakowało mi jej smaku i pierwsze co zrobiłam po powrocie to zalałam wieeelki kubek poczciwego Earl Greya.

Przy okazji konsumpcji wspomnieć też należy o napitku. Mojito, El Presidente czy Cuba Libre to popularne drinki bazujące na rumie z domieszką soku lub innych alkoholi. Smakują oczywiście fenomenalnie, nikt nie ma chyba wątpliwości, że taki drink pod palemką musi być perfekcyjnym zwieńczeniem pełnego atrakcji dnia.

Warto jeszcze wspomnieć, że w casas particulares warto jadać nie tylko dlatego, że dobrze „karmią” turystów. O ile z noclegów, gospodarze rozliczani są w brutalny sposób, to wpływy z wyżywienia praktycznie w całości lądują w ich kieszeni.

Wróć na początek artykułu

paulina pastuszakPaulina Pastuszak
Nieumiarkowana pasjonatka podróży: najchętniej samodzielnych i niespecjalnie planowanych. Doktorantka analizująca zjawisko aktywności turystycznej w kontekście społeczno – kulturowej tożsamości płci. Mistrzyni Świata w stylizacji paznokci, międzynarodowy edukator w tej dziedzinie. Instruktorka narciarstwa i snowboardu, wielbicielka dobrej prozy, jazdy konnej, nurkowania i gry w tenisa. Jej doba trwa 48 godzin. Czyli o jakieś 24 za mało. W swoich relacjach przedstawi mocno subiektywny obraz odwiedzanych miejsc – o tym, w którym roku powstał dany zabytek, możecie sobie przeczytać w Wikipedii.