Podróż do Indii – piękne doświadczenia. Tak myślimy. Większość z nas chciałaby zobaczyć w Delhi to, co inni opisują jako piękne i niepowtarzalne. Fascynuje nas obca kultura i zwyczaje. Wielu uczy się języka obcego z nadzieją, że kiedyś się on przyda w obcym kraju. Czytamy książki i przewodniki o Indiach. Oglądamy filmy i programy, które zabierają nas tam gdzie nie moglibyśmy dotrzeć w kilka chwil. A kiedy już zdecydujemy się na realną podróż do Delhi, oczekujemy że zobaczymy to co Indie, mają nam najlepszego do zaoferowania.

Jakże możemy poczuć się oszukani gdy na miejscu to czego oczekiwaliśmy ma się nijak do tego co faktycznie tam zastaliśmy. Z takimi odczuciami możemy zetknąć się właśnie po wylądowaniu w Indiach. Media przekazują nam faktyczny obraz czyli wszechobecną biedę, głodujące dzieci, bezdomne zwierzęta i zaniedbane przez rząd ulice miast. Wybierając się jednak w podróż oczekujemy, że to wszystko zniknie a my jakimś cudem zostaniemy otoczeni tylko przez te wspaniałe kolory, z których słyną Indie, oczarują nas uliczne bazarki z jedzeniem i ornamentami czy piękne budowle, jak Taj Mahal. Biorąc aparat mamy nadzieję zrobić fantastyczne zdjęcia krajobrazów. Myślimy o miejscach, które odwiedzimy, a które z pewnością nas olśnią. Wolimy marzyć, że nasze doświadczenia będą tylko piękne. A jak jest na prawdę?

Po wylądowaniu na nowoczesnym, czystym i ogromnym lotnisku w Delhi wsiadamy w metro. Pierwsze wrażenie? Czysto, schludnie, przyzwoicie. Spoglądamy za okno jadącego metra i już wtedy nieświadomie kodujemy obrazy, które za kilka tygodni, miesięcy nie będą już szokować. Za oknem domy z cegły, obdrapane domy z cegły lub niedokończone (whydawałoby się) domy z cegły. Prymitywnie zbudowane chatki między domami z cegły. Na chatkach prowizoryczne nakrycia ze starych ubrań czy płacht materiału. Przed chatkami kobiety piorące ręcznie ubrania w utworzonej z deszczu kałuży i półnagie, obkurzone dzieci.

Bywają i lepsze domy. Wielkie, kilkupiętrowe, pięknie zdobione, mają łuki, kolumny i bramy, a przed nimi nowoszesne auta. Niestety te ładne i nowoczsne domy przyćmiewa nadal to co ukuło nas w serce – bieda. Domy łączone są ścianami, okna są tylko z jednej strony budynku. Domy, domy, domy wszędzie domy. Wąskie ulice, brudne zakurzone i pełne śmieci ulice.

Co może uderzyć to fakt, że na ulicach nie ma śmietników. Nigdzie. No może oprócz samego centrum. Małe śmietniczki są przy stoistkach z jedzeniem. To wszystko. W metrze zaczyna się robić tłoczno. Na każdej kolejnej stacji wsiada masa pasażerów. Głównie mężczyźni. Jak widzą wolne miesce zachowują się jak zwierzęta – prawo dżungi – kto większy i silniejszy wygrywa. Stacja metra. Morze ciemnoskórych, ciemnowłosych szaro-buro ubranych obywateli Indii spieszących do pracy. Można się przestraszyć. Tłum prawie wciąga cię w wir w przeciwnym kierunku. Metrem kierujemy się w do wschodniej części Delhi.

Przed wyjazdem ktoś użył określenia „normalna” dzielnica. Czyli spokojna, czysta, zielona zadbana część miasta, prawda? A tutaj ma się wrażenie, że się wpadło w jakieś oko cyklonu. Powietrze pełne kurzu, przechodnie prawie potykają się, spadają z rowerów czy wjeżdżają rikszą na samochód, widząc białą kobietę w spódnicy do kolan. Błąd. Tutaj spódnica do kolan to kategoryczny błąd. Mało tego, wydekoltowana bluzka to jeszcze większy błąd. Najlepiej wyjść na dach, balkon czy spojrzeć przez okno, żeby się szybko zorientować, że żadna z kobiet nie ma odkrytych nóg. Zapamiętać, zakodować i stosować się do norm.

Prawie nie słychać własnych myśli bo samochody i motory wiecznie trąbią. Po co trąbią? Wszyscy zdają się myśleć, że są jedynymi użytkowanikami drogi i mają wszędzie pierwszeństwo. Tutaj coś takiego jak zasady drogowe nie mają racji bytu. Nie ma linii na ulicy, zebry dla przechodniów czy trzech świateł. Owszem jest światlo. Jedno, czerwone. Miga ale żadnej innej funkcji nie pełni. Godzina 11 rano. Zaczynają się otwierać przyuliczne bazarki z jedzeniem. Pełne, nie pierwszej świeżości, oleju wielkie patelnie zaczynają dymić. Pomocnicy ścierają małe, brudne stoliki. Zaczynają skiwerczeć pierwsze paranty, samosy i chlebki w cieście.

Gdy się rozejrzymy – nie ma zieleni. Owszem są drzewa, gdzieniegdzie. Jest i park. Mały park schowany między budynkami. Sto metrów kwadratowych trawy, chodnik dookoła i kilka drzew. Na trawie, wychniętej od prażącego dziesięć miesięcy w roku słońca, obrapana, zaniedbana i zardzewiała zjeżdżalnia dla dzieci. Kilka metrów dalej dwie metalowe drabinki. Koniec parku. Jest też większy park. Dłuższy, również schowany między blokami. Więcej zieleni i więcej dzieci. Są bujaczki i ławki. Jest też niezła chmara bezdomnych, wychudzonych i zapchlonych psów. Na szczęście nie gryzą. Raz na jakiś czas człowiek ma ochotę się wyrwać z tych, można by nazwać, piekielnych czeluści i zobaczyć coś o czym marzył przed przyjazdem.

Więc jedziemy na wyprawę do Świątyni „Lotus Temple”. Jest piękna, zjawiskowa, otoczona zielenią i odcięta od brudnego miasta ogrodzeniem. Tam na chwilę można zapomnieć, że jest się w tak paskudnym miejscu. Ale tylko na chwilę. Po wyjściu za bramy znowu dopada nas ten sam widok. Jedziemy do centrum. Podobno tam jest nowocześnie, czysto. Owszem, można by rzec, w średnicy tego centrum, bo jak się wyjdzie poza średnicę, koniec nowoczesnych białych, zadbanych reprezentatywnych budynków. Znowu uderzająca rzeczywistość. I tak niestety jest wszędzie.

W tak zwanych lepszych dzielnicach miasta jedzie się wielkimi, dwu lub trzy-pasmowymi ulicami, wzdłóż których stoją wysokie, dumne markowe sklepy. Jednak gdy się wjedzie w ulice pomiędzy tymi sklepami znowu rozczarowanie. Sa też tzw. osiedla zamknięte. Chronione. I tam jest spokój i czystość. W granicach ogrodzenia. Tak właśnie rozczarowująca jest stolica kolorowych, bogatych kulturowo Indii. Czy takie miasto powinno reprezentować prężnie rozwijający się kraj? Odpowiedź nasuwa się sama.