Wyprawka. Czyli ciężarnej kupowanie rzeczy, z których połowa się nie przyda. A druga połowa będzie ją wkurzać, gdy już dziecko się pojawi. Na wyprawkę trzeba wydać kilka tysiaków. Na pewno więcej niż wynosi becikowe i trzeba ją mieć, zanim się dziecko urodzi. Dlatego ciężarne, acz sprawne fizycznie matki biegają w amoku po sklepach i ciągną za sobą mężczyzn swojego życia, którzy dopiero w tym momencie dowiadują się, w jakie koszty wdepnęli i jakie mieliby oszczędności, gdyby założyli pewien gumowy gadżet pół roku wcześniej.

W skład wyprawki wchodzi między innymi wózek dla dziecka. Modeli wózków jest prawie tyle ile dzieci i każdy jest według producenta znakomity. Kupuje więc ciężarna wózek z lekką konstrukcją i dużą gondolą, skrętnymi kołami i kubełkową spacerówką. Wózek kosztuje parę tysiaków i jest naprawdę zwrotny, wygodny, świetnie się nim podjeżdża pod krawężniki i bez przeszkód można go unieść. Do czasu. A dokładnie do momentu, kiedy pojawi się w nim dziecko. Wtedy dopiero okazuje się, że konstrukcja tak naprawdę nie jest lekka, bo waży 12 kilogramów, dziecko waży 3, a mama mieszka na 4 piętrze bez windy. Lekki wózek można sobie wtedy wsadzić. Nie ma czegoś takiego. Jest wózek. Z dzieckiem w środku, z zakupami w koszyku. I kilkadziesiąt schodów do pokonania. I czym wyżej matka z tym wózkiem, dzieckiem i zakupami wjeżdża, tym wózek jakby cięższy się wydaje. Pod krawężniki też podjeżdża się jakby gorzej niż w sklepie, zanim fura stała się naszą własnością. Duża gondola, w której dziecko miało jeździć przez dobry rok i do tego zimą opatulone w pierzynę z gęsiego pierza okazuje się za mała już po trzech miesiącach od narodzenia naszej dzieciny, która okazała się dzieckiem ważącym grubo ponad 4,5 kilograma. Takie dziecko już po kilku tygodniach wymaga spacerówki, tymczasem kubełkowe siedzisko nadaje się dla dzieci powyżej szóstego miesiąca życia malucha. Pozostaje ciężarnej jedynie kupno porządnej spacerówki, z siedziskiem rozkładanym na płasko. Również za kilkaset tysiaków. Może o parę kilo lżejszej, za to z koszem na zakupy, w którym mieści się jedynie jeden pampers i smoczek.

Łóżeczko najlepsze jest z wysuwaną szufladą na pościel, pościelą składającą się z minimum 6 elementów i z materacykiem kokosowo-grzyczano-lateksowym. Przynajmniej tak mówią fora internetowe, reklamy w gazetach i sprzedawca w sklepie. Kupuje więc ciężarna łóżeczko z szufladą, chociaż zdaje sobie sprawę z tego, że jak je wstawi do pokoju o wymiarach 2 na 3 metry, to nie bardzo będzie mogła tę szufladę wysunąć. Pościel ma aż 6 elementów, bo przecież każde dziecko potrzebuje prześcieradła, podusi, kołderki, ochraniacza, baldachimu, śpiworka, kocyka, jeszcze jednej podusi na wypadek, gdyby zarzygało pierwszą oraz maskotki idealnie pasującej do całości. Że na baldachimie przez kolejne pół roku będzie głównie zbierał się kurz, a roztocza będą spadały na podusię, to nie ma znaczenia. Grunt, że dziecko ma posłanie niczym królowa angielska. Materac jest twardy jak diabli przez tę grykę, kokos szeleści za każdym razem, gdy dziecko się przekręci na drugi bok, a lateks kosztuje tyle, co uncja złota. Ale dziecko mieć musi. Ostatecznie i tak się okazuje, że dzieciak nie zaśnie inaczej, jak w łóżku mamy, w którym pościel jest ze zwykłej flaneli w indyjskie szlaczki, a materac sprężynowy, miękki, ugnieciony już porządnie przez tatusia. Ostatecznie łóżeczko staje się posłaniem dla kota lub magazynem na pluszaki.

Ubranka. Temat rzeka. Wisła albo nawet Amazonka. Zwykle ciężarne kupują ich za dużo. Bo przecież są takie cudne, takie mięciutkie, kolorowe, malutkie. Rzucają się na rozmiar 56. Najczęściej na body. Nie przewidując, że noworodek ma główkę taką dziwną. Niesamowicie wielką i zamontowaną na szyi jakby powiązanej z resztą korpusu za pomocą cienkiej żyłki. I przeciągają, zmawiając “Zdrowaśkę”, “Ojcze nasz” i klnąc pod nosem na zmianę te wąskie otwory na mega główkę z nadzieją, że jej nie wyrwą. I gdy tylko opanują zakładanie przez głowę maluśkich kaftaników, okazuje się, że dzieciak z 56 wyrósł i trzeba kupować wyprawkę od nowa, tym razem w rozmiarze 62. I gdy mama zachodzi w drugą ciążę z dzieckiem płci takiej, jak pierwsze wzdycha z ulgą: „Uffff, wyprawkę już mam, nic nie muszę kupować.”

Bo tak na dobrą sprawę robienie zakupów dla przyszłego dziecka męczy. I ciągnie po kieszeni, sprawia, że przez brak doświadczenia połowa z nich leży w komodzie nieużywana. Bo ktoś powiedział, że termometr do kąpieli jest niezbędny, a my wolimy mierzyć łokciem. Bo ubranka okazały się za małe, a wózek za ciężki. Bo dziecko w łóżeczku nie chce spać, za to śpi z nami. I aż by się chciało przełożyć to całe kupowanie na “po porodzie”. Tylko jak kupować z dzieckiem przy piersi i poszytym kroczem?