Krivoklat, wieloletni pacjent zakładów dla psychicznie chorych, obwołany przez austriacką prasę „kwasowym wandalem”, oblewa najcenniejsze dzieła sztuki w największych muzeach Europy 98-procentowym kwasem siarkowym. Nie porywa się na byle jakie dzieła, o nie – wybiera te, które sam uważa za prawdziwe arcydzieła, a do sztuki podejście ma co najmniej oryginalne. To jest wariatem czy nie? Odpowiedź znajdziecie w najnowszej powieści Jacka Dehnela Krivoklat.
Tak o Krivoklacie pisze Sylwia Chutnik
Ciekawa teza: według bohatera najnowszej powieści Jacka Dehnela największym problemem współczesnego społeczeństwa nie jest „bezrobocie, recesja, inflacja, deflacja, integracja”, tylko „odcięcie ludzi od spotkań z dziełami”. Ludzie skupiają się na sprawach doczesnych, tymczasem prawdziwe zagrożenie to rezygnacja z autentycznego przeżywania dzieła. Dzięki kulturze podróży, milionom turystów przemieszczającym się po świecie muzea i galerie stały się jedną z form biznesu. Drogie bilety, sklepy z pamiątkami, audioprzewodniki i mapki z zaznaczonymi „dziełami, które po prostu musisz zobaczyć, bo są ważne”.
W tym wszystkim zatraca się autentyczny, indywidualny wymiar odbioru rzeźby czy płótna. Bo jak w tym zgiełku można spokojnie kontemplować efekt artystycznych zamierzeń? Lekkoduch z tego Krivoklata, znanego bardziej jako Kwasowy Wandal. A raczej: wariat, bo za wielokrotne zniszczenie obrazów w muzeach wylądował w Centrum Medycznym Zamek Immendorf, gdzie został poddany obserwacjom psychiatrycznym. Do szału doprowadzała go ignorancja artystyczna lekarzy, szczególnie jednego, który był podobno specjalistą od terapii sztuką. Dla Krivoklata takie spotkania z dziełami były nie do przyjęcia. Dla niego była to profanacja specyficznego związku człowieka z płótnem. A czy profanacją nie były jego mniej lub bardziej udane próby niszczenia ich za pomocą kwasu? Jego przyjaciel z zakładu zamkniętego, Zeyetmayer, powiedział kiedyś, że być może dzieło nie jest warte tyle, ile człowiek: jest warte więcej. Jest warte spotkania, emocji, czasem wręcz wstrząsu. I Krivoklat wędruje po różnych miastach, aby w metodyczny, doskonale świadomy sposób oblewać kwasem najważniejsze dla siebie obrazy. Na terapii udaje, że to przez żałobę po tragicznie zmarłej żonie. Że to sublimacja seksualna, nienasycony popęd, ujście energii i inne tego typu frazesy zaspokajające oczekiwania lekarzy. Ale przez całą opowieść nie pojawia się jasno skonstruowana odpowiedź na pytanie: dlaczego.
Dowiadujemy się za to, że każda próba zniszczenia obrazu musi łączyć się z ofiarą, czyli aresztowaniem, procesem i skazaniem. Czyli świadomym odcięciem się bohatera od obcowania ze sztuką. Począwszy od decyzji, który obraz ma zostać oblany, przez planowanie podróży do danego kraju czy miasta, następnie przygotowywanie roztworu i przelanie go do butelki aż po moment, kiedy Krivoklat stoi przed płótnem i sięga do kieszeni po swoją ciekłą broń. A potem złapanie, osadzenie, nagłówki w gazetach, szok opinii publicznej po ujawnieniu, ile warte było zniszczone dzieło, i tak dalej. Bohater kpi z mieszczaństwa, z ich wyceniania talentu, z ich konsumowania sztuki w sposób pozorny i nieuważny. Oblewając dzieła, zwraca na nie uwagę, jego gest staje się desperacką próbą samozwańczego kuratora. Patrzcie, oblewam tylko te obrazy, na które warto zwrócić uwagę. Dajcie spokój z bieganiem po muzeach. Zatrzymajcie się, spotkajcie się.
Pokusa, aby oprzeć konstrukcję powieści na monologu bohatera, jest zrozumiała. Nie ma to jak posadzić osobę i spisać jej słowa. Ale potrzeba nie lada talentu, aby opowieść była ciekawa od początku do końca. Spójna, bez zbędnej wielowątkowości. Językowo konsekwentna. Zwyczajnie wciągająca. Jackowi się to udało, ale on nigdy, jako pisarz, nie zanudzał. Wydawać by się mogło, że erudyta katować nas będzie trudnymi wyrazami i faktami, których nie zdołamy sprawdzić, bo komu by się chciało. Ale on przedstawia historię sztuki (a przy okazji, podobnych do Krivoklata znanych niszczycieli i wandali) jakby przy okazji, ustami zamkniętego w ośrodku dla nerwowo chorych wrażliwego buntownika.
W powieści panuje nastrój niczym w Locie nad kukułczym gniazdem. Groza szpitala psychiatrycznego nie pozwala na żadną inicjatywę poza organizowanymi przez personel warsztatami. Mamy ochotę razem z głównym bohaterem uciec stamtąd i wspólnie z nim wybrać się do jakiegoś muzeum. Zniszczyć coś na przekór zadowolonym z siebie mieszczanom, z których kpi Dehnel niczym Thomas Bernhard. Słowa tego znanego w Polsce głównie za sprawą spektakli Krystiana Lupy dramaturga i pisarza zamieszczone są jako motto do Krivoklata. Czytamy w nim, że „Ludziom się wydaje, że posiadają rozsądek, choć są zupełnie pozbawieni rozsądku”. Tak jest pewnie i z bohaterem nowej powieści Dehnela. Ale w jego postawie, jego wrażliwości jest coś fascynującego, a potok słów, które czytamy, niesie nas dalej niż rozważania o sztuce.
Jacek Dehnel, ur. 1 V 1980 w Gdańsku. Absolwent Polonistyki na UW (w ramach MISH). Mieszka w Warszawie. Poeta, prozaik, tłumacz; zajmuje się również malarstwem i rysunkiem.
Wydał siedem tomów wierszy: Żywoty równoległe (2004), Wyprawa na południe (2005), Wiersze (2006), Brzytwa okamgnienia (2007), Ekran kontrolny (2009), Rubryki strat i zysków (2011); Języki obce (2013) oraz wybór Seria w ciemność (2016). Z prozy dwa zbiory opowiadań: Kolekcja (1999) i Rynek w Smyrnie (2007), powieści Lala (2006), Saturn (2011), Matka Makryna (2014), cykl minipowieści Balzakiana (2008), Dziennik roku chrystusowego (2015), dwa zbiory próz: o fotografiach, Fotoplastikon (2009), oraz o mapach, Kosmografia (2012), książkę o przedwojennym tabloidzie kryminalnym Nowy Tajny Detektyw (2015) i spacerownik po historii Muzeum Narodowego w Warszawie Proteusz (2015); wspólnie z Piotrem Tarczyńskim napisał (pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa) kryminał Tajemnica Domu Helclów (2015).