– Ile pani karmiła? 4 miesiące? To jakby pani wcale nie karmiła – mówiła położna laktacyjna, gdy ja akurat w uroczych, szpitalnych pieleszach próbowałam moje drugie rozwrzeszczane dziecko przystawić do piersi.
Już byłam pewna, że jak będzie bolało, będzie trudno i będę miała ochotę odnieść dziecko do Okna Życia za każdym razem, gdy będę musiała przystawić gryzącego potwora do rozoranej brodawki, odstawię choćby po dwóch dniach. Zatkam flaszką i już.
– Bo ja proszę pani, to karmiłam dwa lata. Zaciskałam zęby i karmiłam, mimo że mi córka sutka odgryzała i jak karmiłam, to krew kapała na podłogę – opowiadała dalej z nieskrywaną dumą położna, a mi przyszło do głowy pytanie: Jak seks u pani wygląda…? Aż strach zapytać, z czego pani czerpie satysfakcję. Z przypalania cygarem czy bicia się po pośladkach rzemieniem?
Ale mi nic do seksu położnej, tak jak i jej nie powinna interesować moja przeszłość matki karmiącej. Bo ja mam swój rozum, mam wiedzę wyniesioną z prywatnej i drogiej szkoły rodzenia i mam doświadczenia skrajnie różnie od opowieści doradczyni laktacyjnej, która mówiąc o karmieniu piersią, rozanielona wspominała o wygodzie, o przyjemności, o cudownej więzi z dzieckiem, o przespanych nocach, bo przecież wystarczy pierś odsłonić, buzię rozwartą niby usta ryby przystawić i można spać i spać, i spać. Nieeee, ja nie spałam. Ja wiecznie przystawiałam usta nie tak rozwarte, łapiące po omacku, gryzące tak, że aby męża i sąsiadów nie pobudzić wrzaskiem i słowami uważanymi powszechnie za obelżywe, gryzłam poduszkę. To małe, niespełna 4-kilowe niemowlę zaczęło być moim największym wrogiem. Noworodek chce jeść? Ja uciekam. Nie dam się żreć.
Jednak są idee. Trzeba budować więź, dawać dziecku to, co najlepsze, uodparniać. Cyc najlepszym smoczkiem, najlepszą maskotką, najlepszą poduszką, idealnym śniadaniem, obiadem, kolacją. Tylko po drugiej stronie tego cycka byłam ja. Zmasakrowana porodem mama, nabrzmiała od hormonów, wściekła na męża, że po porodzie zniknął na dobę. I ręce mi się rwały do bicia, gdy słyszałam pytania:
– Jak mała? Karmisz?
– Nie. Głodzę.
I tak dwójkę zagłodziłam. Jedną po 4 miesiącach walki z bolącymi sutkami i mlaskającą, ze źle rozwartą buzią, z wysypką na ciele po każdym posiłku złożonym z większej ilości produktów niż ryż i jabłko. Drugą po tygodniu miażdżenia sutków z powodu niewłaściwego odruchu ssania. Tak zagłodziłam, że dzisiaj rozwijają się identycznie jak rówieśnicy, smarczą tak samo na zielono od jesieni do wiosny, jak te karmione rok czy dwa matczynym mlekiem, tak samo, jak piersiowe mają dziury w zębach i będą za parę lat nosiły ortodontyczny aparat. A ja – matka niekarmiąca, przynajmniej ich nie znienawidziłam. Pokochałam za to butelki, smoczki i cudowny proszek, który dawał mi ukojenie, gdy bezzębna paszcza wrzeszczała w porze karmienia. I nikomu nic do tego.